Brazylia 2009
Z Katowic wyjechaliśmy o 9:30, samolot do Londynu był ok. 16:30. Poszwendaliśmy się po Heathrow i potem polecieliśmy do Sao Paulo. Po drodze przelecieliśmy nad Fortalezą (i obejrzeliśmy połowę „Odlotu” – „Ameryka Południowa, to tak jak Ameryka tylko, że POŁUDNIOWA”). Potem Peson zgubił mi się na lotnisku w Sao Paulo, a trzeba było odebrać bagaż… no ale daliśmy radę. Potem krótki locik do Fortalezy. Tam taksówka na dworzec autobusowy i autocarro do Quixada. W sumie 36 godzin, bajka.
Wielkie krzaczory
Mamy tutaj wszyscy lokalizatory satelitane – można na żywo oglądać jak lecimy i nasi supporterzy śledzą trasę naszego lotu tak, aby nas znaleźć. Latamy tutaj nad terenem bez zasięgu GSM… i bez niczego w ogóle, ale zasadniczo są jakieś drogi i domki nawet w środku pampy. W ten pierwszy dzień startowaliśmy dosyć późno. Wiatr na starcie wyglądał groźnie ale wszystko bez problemów. Początek lecieliśmy w 4 glajty, ale po 2 kominach Peson był nisko, a ja wysoko i podpuścił mnie żebym leciał i nie czekał na niego.
Leciałem ostrożnie i wolno. W sumie bez większych stresów. Jak doleciałem do granicy stanu Ceara, było już późno, a chwilę wcześniej dostałem meldunek od naszego kierowcy Durvala, że jedzie po Pesona, który lądował koło 100 km. Granica stanu jest wyraźnie widoczna, bo tworzy ją wysoki na ok. 300 m klif, a potem jest płaskowyż porośnięty wyraźnie bardziej zieloną roślinnością… no i ślady cywilizacji są tam szczątkowe. Biorąc pod uwagę późną godzinę, pierwszy dzień i konieczność lecenia w nieznane krzaczory, zdecydowałem się wrócić do cywilizacji i poleciałem na północ w kierunku miejscowości Crateus.
Lądowałem w malej wiosce. Przybiegło mnóstwo dzieci. Robiły sobie zdjęcia komórkami (choć nie było zasięgu w promieniu 30 km), ale zawsze się najpierw pytały czy można. Rozdałem resztę cukierków, które zabrałem do latania. Był tez miejscowy chłopak, na oko 20 letni, z dobrze wyglądającym pickupem. Uzgodniliśmy, że zawiezie mnie do Crateusa, ale najpierw musiał pojechać do sąsiedniej wioski, żeby zabrać dokumenty do auta. Tam przedstawił mi (chyba) żonę i miesięcznego synka, ubranego tylko w pampersa. Wyglądało, że ma sklepik gdzie „po gratisie” do transportu (50 reali – nie targowałem się) dostałem colę i pieczywo (dobre). Jechaliśmy ponad godzinę (młodszy brat kierowcy na pace razem z glajtem) po drogach… żółtych, znaczy glinianych. Po drodze byliśmy na meczu piłki nożnej – to przecież sobota. W Crateusie czekałem w knajpie w centrum i od razu zostałem zaproszony do stolika przez 3 brazylijki w różnym wieku. Szczególnie ta najmłodsza zapałała szczególnym afektem. Martwiła się, że nie będę miał gdzie spać i że u niej mogę, bo autobus to Quixady jest dopiero rano… no ale koledzy dali rade wybawić mnie z opresji.
Wpadka na maksa
Lecieliśmy z Pesonem w ścisłej parze no i „nieźle żarło”, było już właśnie coraz lepiej, aż z nagła zaatakował nas wielki błękit. 15 minut po lądowaniu niebo zmieniło się na takie o jakim każdy paralotniarz czy szybownik marzy.
Padliśmy blisko siebie, mieliśmy na ziemi zasięg „na radiu”. Ja lądowałem koło jakiegoś gospodarstwa. Przyszło kilka osób. Spakowałem się w cieniu i czekałem na przyjazd samochodu. Towarzyszył mi Franco (5 dzieci) i Fernando (tylko 1 dziecko). Ja za pomocą rozmówek trenowałem portugalski w wersji bardziej ekstremalnej niż poprzedniego dnia w restauracji.
Tam gdzie lądujemy jest straszna bieda, ale każdy domek, nawet taki z cegły suszonej na słońcu, ma co najmniej jedną antenę satelitarną. Pytałem się Durvala, naszego kierowcę, czy to państwo rozdaje te anteny. Powiedział mi, że nie rozdaje, ale dotuje i są bardzo tanie i że „jeżeli my nie damy im telewizji to oni dadzą nam więcej dzieci”.
Durval jest programistą z Sao Paulo. Przyjechał tutaj swoim samochodem 3500 km żeby jeździć jako kierowca. Sam też jest pilotem.
Dłuuugie 200 km
Jest tu 3 Szwajcarów francusko-języcznych. Uzgodniliśmy, że połączymy wysiłki zwózkowe. Oni latają bez używania radia (!!!), także nie będziemy im przeszkadzać gadając w powietrzu po polsku.
Przez godzinę woziliśmy się całą piątka na żaglu nad górką. Po pierwszym kominie wszyscy się rozsypali. Ja chciałem początkowo lecieć bardziej na południe – po chmurach, Peson zaproponował „z wiatrem”. Przeskoczyliśmy nad następne górki – a w zasadzie – wielkie, granitowe kamienie wystające z płaskiego. Po drodze dusiło, no i doszliśmy niewiele powyżej szczytów. Przeleciałem na zawietrzną jednej górki bez miejsca do lądowania i oparłem się o następna ścianę z lądowiskiem pod spodem. Jakoś zabrałem się w półtorametrowej „szpili” razem z ptakami, a Peson został i spadł jeszcze niżej.
Latają tu takie, niezbyt duże, czarne ptaki (Urubu). Mam wrażenie, że nie są tak dobre w lataniu na termice jak nasze orły, myszołowy czy inne sępy, z którymi latałem do tej pory, ale nie boją się i mają podobne osiągi jak glajt – to samo opadanie. Czasami udaje mi się je „zrobić” w komine, a czasem one są lepsze… ale może im się nie chce po prostu…
Kawałek dalej dogoniłem Szwajcarów, którzy latają na identycznych boomerangach. Potem ich przegoniłem, a potem spadłem nisko przed jeziorem. Jeden z nich doleciał do mnie i razem ratowaliśmy się z parteru. Peson zameldował, ze leci dalej, a był naprawdę nisko. Padł potem o tej samej godzinie co poprzednio koło 50 km.
Potem widywałem któregoś ze Szwajcarów na trasie jeden komin przede mną. W sumie leciało się powoli. Było za dużo chmur, dużo cienia, słaby wiatr (10-15 km/h) nie pomagał za bardzo, a jego kierunek zmieniał się. Dzień się kończył kiedy doleciałem do klifu i granicy stanu. Zdecydowałem się lądować koło miejscowości Poranga. Kiedy doleciałem, z 3 stron pojawiły się nad miasteczkiem 3 glajty – 2 szwajcarów i ja. Z jednym z nich lądowaliśmy koło siebie na polu za cmentarzem. Przybiegła setka ludzi, dzieci i starszych. Zdążyliśmy się spakować kiedy przyjechał kierowca, a drugi Szwajcar dojechał przywieziony na motorze. Drugi kierowca z Pesonem w samochodzie szukali jeszcze po ciemku trzeciego Szwajcara, który przekroczył o kilka kilometrów granice stanu Ceara.
Czwarty dzień…
…nie lataliśmy. Jeden dzień odpoczywaliśmy. Pogoda była lotna, ze słabym wiatrem, może trochę dziwna jak na tutejsze warunki. Odpoczywaliśmy po 3 dniach latania i powrotów z latania. Następnego dnia spadł deszcz, co jest tutaj ewenementem o tej porze roku. Następnego dnia pojechaliśmy na startowisko, ale nie zdecydowaliśmy się na start, bo za mocno wiało. Dziś podobnie.
Oglądamy tutejszą przyrodę na każdym kroku. Nawet w naszej hotelowej łazience mieszkają dwie żabki, a z hotelowej werandy podziwiamy duże i małe jaszczurki i większe (od tych łazienkowych) żaby skaczące po drzewkach. Wieczorem niestety inni, bzyczący, przedstawiciele miejscowej fauny pragną się nami posilić. Wczoraj Peson spotkał niewielkiego węża po drodze do pokoju. Jest egzotycznie i gorąco. Na niebie piękne cumulusy o podstawach na ponad 2000, tylko dlaczego nie latamy…
180 i gleba w środku dnia…
W końcu polataliśmy! Choć nie bez przygód. Na początek wystartowałem za nisko i wpieprzyłem się w ogrodzenie z drutu kolczastego. Podarłem speedgacie i porysowałem sobie nogi. Peson miał wodę utlenioną w żelu i duży plaster, dzięki czemu mogłem się opatrzyć prowizorycznie, ale skutecznie. Polecieliśmy pół godziny później, ale osobno, bo jak się wykręciłem to już nie miałem powrotu do górki, a Peson był jeszcze nisko. Leciało się dosyć trudno bo było mało chmur. Potem spadłem nisko przed małymi górkami, ale udało mi się zabrać z nawietrznej razem z ptakami Urubu. Mam wrażenie, że one latają patrząc się na glajciarzy – ewidentnie czasami poprawiają centrowanie patrząc na mnie.
Przetrwałem jakoś kryzys godziny 12:00. Peson, który leciał 10 km za mną, zameldował, że mnie widzi a chwilę potem lądował. Potem były do przekroczenia góry. Odbiłem trochę w prawo, tak aby nie lecieć centralnie przez wysokie góry, leciałem po brzegu. Za górami znowu spadłem nisko. Potem chciałem wrócić na trasę lotu i skoczyłem w poprzek szlaku, o ile można mówić o szlakach tutaj – w rezultacie padłem ok. 14:00 na 180 km.
Miałem chwilę na nakręcenie porażkowego filmiku (wcześniej w powietrzu nie bardzo mogłem sobie pozwolić na puszczanie sterówek i operowanie aparatem) i nadbiegli ludzie. Jakiś starszy pan z nożem przy pasie, prowadził mnie pod rękę, chyba nie wyglądałem najlepiej. Spakowałem się w cieniu domku tego gadatliwego nożownika. Z trudem odmawiałem poczęstunku. Potem na migi dogadałem się, że chcę pojechać do Nova Russas (ok. 20 km – 50 reali). Jechaliśmy starym Chevroletem wielkości dwóch europejskich pickupów. Na miejscu była czynna apteka, gdzie zaopatrzyłem się w potrzebne do zrobienia uczciwego opatrunku utensylia. Czekałem ze 2 godziny na samochód, bo od pozycji Pesona do Nova Russas była droga szutrowa.